mądrości Emmy Graham | 13 listopada 2023

 “Zdałam sobie sprawę, że nigdy właściwie nie mówiłam mu o gotowaniu mojej matki. Jak to możliwe, skoro głównie dzięki niemu jakoś się trzymam? Problem z jedzeniem właśnie na tym polega: prawdopodobnie ludzie tyją, bo są od niego zależni, bo inaczej rozpadli by się na kawałki. Jest to jak cudowny klej, który ich trzyma w kupie.” 


“Kiedy umieszczałam maleńki kawałek czosnku pod listkiem sałaty dla panny Berthy, przyszło mi do głowy, że w naszym życiu jest pełno dramatyzmu, chociaż z zewnątrz wygląda na dość nudne.”


“Jedząc swoją roladę, zbłądziłam myślami ku Wandzie Wayans i pączkom z posypką. Wanda, która próbuje się odchudzać, twierdzi, że czuje się „strasznie winna”, kiedy je pączka, ale nie potrafi się powstrzymać. „To atak jedzenia”, powiedziała kiedyś. Bardzo mi się podoba to sformułowanie. Próbowałam sobie wyobrazić przyszłość bez rolady szynkowej z sosem serowym i aż przeszył mnie dreszcz. Pewnie przez te ataki jedzenia diety są nieskuteczne dla większości ludzi (cieszę się, że jestem za młoda, żeby jakąś stosować). Nie chodzi o jeden pączek z posypką czekoladową, ale o wszystkie pączki z posypką, teraz i zawsze. Dożywocie bez pączków z posypką rzecz tak niesłychana, że aż chce się wyć.”


“Odwróciłam się i odłożyłam guziki, żeby przyjrzeć się szminkom. Ciekawa jestem, jak to jest malować się tym wszystkim zwłaszcza cienie do powiek, maskara i ołówek sprawiają wrażenie trudnych w użyciu, a sądząc z twarzy Ree-Jane, chyba również niewartych całego zachodu. Pomyślałam o innych twarzach, uróżowanych i upudrowanych, i zastanowiłam się, czy to robi jakąś różnicę. Kiedy długo nosi się makijaż, człowiek zaczyna sądzić, że bez niego nie wygląda dobrze. Ogarnęła mnie fala smutku, całkiem niepotrzebna.”

(Martha Grimes, Hotel Belle Rouen)


“In life, just as in my mother’s Angel Pies and Ham Pinwheels, it’s the little things that count. Father Freeman once said to me, “God’s in the details.” The Sheriff said, on the other hand, “The devil’s in the details.” So it made no difference which one of them was planning something, God or the devil, it was the details that mattered.”


“Brownies could turn a bad day around very fast, as if a day had two doors and I could walk through the bad one and out the good one with a brownie in hand.”

(Martha Grimes, Fadeaway girl)

Biblioteka Okręgowa im. Abigail Butte | 13 listopada 2023

Biblioteka Okręgowa im. Abigail Butte to miejsce jeszcze bardziej niezbędne mi do szczęścia niż drugstore Soudera, choć nie mam pojęcia, kim była Abigail Butte ani dlaczego biblioteka nosi jej imię. 

Nie chodzi o to, że jestem molem książkowym, ani nawet o to, że dużo czytam; owszem, czytam, ale nie jestem „oczytana” (czego dowodzi mój brak wiedzy na niemal każdy temat). Po prostu lubię biblioteczną ciszę, to, że ludzie mówią tu szeptem, jak przy chorym lub umierającym. Dlaczego podoba mi się taki nastrój, nie mam pojęcia.

Z wyjątkiem działu dziecięcego w oddzielnej sali, wszystko inne mieści się w jednym wielkim pomieszczeniu – kontuar, przy którym kierowniczka biblioteki wypożycza książki, kilka stołów, gdzie można usiąść i poczytać, fotele dostawione w tym samym celu oraz, oczywiście, regały. Uwielbiam przechadzać się między półkami – czuję się wówczas pogrzebana, ukryta, niewidzialna, niedająca się odszukać.

Najpierw udałam się do działu z ogrodnictwem, ale zaraz zdałam sobie sprawę, że to za ogólne. Oczywiście, mogłam Poprosić o pomoc bibliotekarkę, pannę Babbit, która wcale się nie zmienia przez te wszystkie lata, odkąd ją obserwuję (choć prawdę mówiąc, tych lat na obserwację miałam zaledwie siedem albo osiem), ale to ostateczność. Skoro biblioteki są wypchane po brzegi encyklopediami, słownikami, katalogami, skoro dysponują tysiącami sposobów sprawdzania różnych rzeczy i tysiącami książek do tego przeznaczonych, pytanie o cokolwiek to moim zdaniem kapitulacja.

Odszukałam w katalogu rzeczowym hasło “motyle”, po czym wróciłam do regałów i wydobyłam kilka pozycji. 

(Martha Grimes, Hotel Paradise)


Choćbym nie wiem jak chciała wierzyć, że ta historia zgrabnie się domyka, to chyba jednak nic z tego. Odwracam stronę, a tam jest następna historia; kolejna strona, kolejna historia. Wodzę palcami po literach książki o Nancy Drew i wyobrażam sobie, jak bym się czuła, będąc ślepą i czytając pismo Braille’a. Jak by to było, gdybym naprawdę w y c z u w a ł a słowa. To właśnie najbardziej mnie pociąga w Bibliotece Okręgowej im. Abigail Butte – pociecha, którą dają słowa.

(Martha Grimes, Hotel Paradise)


Potrzeba mi teraz było ciszy i spokoju. Wybrałam Okręgową Bibliotekę imienia Abigail Butte. Zawsze się tam dobrze czuję, a bibliotekarka, panna Babbit, nigdy mnie nie odsyła do czytelni dla dzieci. Jest dostatecznie bystra, by rozumieć, że jeśli chcę być w głównej czytelni, to moja sprawa. Pewno tak ją cieszy widok kogoś w moim wieku, kto przychodzi z własnej woli, że chciałaby tę osobę zachęcić do robienia tego w przyszłości.

No i oczywiście jest ta cisza, przerywana tylko szmerem przewracanych stronic gazet i tygodników, delikatne stuknięcia książki o książkę, zasuwanie szuflad katalogowych czy przyciszone głosy osób przy kontuarze.

Zawsze zaczynam od szperania na półkach i niemal znam na pamięć numery działów wypisane na kartonikach przy końcu każdej z nich. Tym razem poszłam do działu podróżniczego, szukając jakiegoś miejsca jak najdalej stąd. Znalazłam grubą książkę o Chinach i Japonii, głównie z fotografiami. Już chyba nie mogłabym się znaleźć dalej od Spirit Lake i La Porte, więc zataszczyłam ją na jeden ze stołów w czytelni.

Oparłam głowę na jednej ręce, a drugą przewracałam kartki, oglądając leniwie fotografie Fudżi-jamy. Ze zdziwieniem zobaczyłam w rozdziale o Tokio, ile to miasto ma neonów i jaki ruch uliczny. Wle ruchu i świateł. Zawsze sobie wyobrażałam Japonię (jeśli ją sobie kiedykolwiek obrażałam, czyli niemal nigdy) jako ospały kraj, gdzie chłopi grzęzną w ziemi głęboko po kolana na mokrych poletkach ryżowych albo ciągną riksze. A może to chodziło o Chiny? Przerzuciłam się na Chiny i tam zobaczyłam zdjęcia poletek ryżowych, na których pracowały kobiety w podwiązanych spódnicach i ogromnych słomianych kapeluszach w kształcie talerzy, całkowicie zasłaniających im twarze. (…)

Kiedy miałam już dość oglądania książki, wstałam i przeszłam do działu prasy. Podobał mi się sposób, w jaki biblioteka podaje czytelnikowi gazetę każdy egzemplarz przytwierdzony jest do długiego kija. Tak samo podaje się czytelnikowi gazety we Francji czy Niemczech. Wiem, bo widziałam w książkach zdjęcia osób siedzących w kawiarnianych ogródkach Paryża czy Berlina i czytających gazety na kijach. Dawało to naszej bibliotece miły posmak światowości. Człowiek się czuje, jakby siedział w jakiejś paryskiej kawiarence, przy stoliku, w słońcu, w ciemnych okularach i bardzo kosztownej sukience, trzymając może na smyczy malutkiego pieska, który leży spokojnie pod stolikiem. Naokoło kręcą się bezszelestnie kelnerzy, równie sprawni i zręczni jak Vera.

(Martha Grimes, Stacja Cold Flat Junction)


Mimo nas przesunął się pewny siebie First National Bank. Banki zawsze wydają mi się ogromnie zadufane w sobie. Potem podjechaliśmy do rogu, przy którym wznosiła się Okręgowa Biblioteka imienia Abigail Butte, i kiedy się pokazała, wrzasnęłam na Delberta, żeby stanął.

Delbert zareagował, jakby dostał ataku serca, a ja miałam nadzieję, że zdąży dojechać do krawężnika, nim padnie.

— Muszę tu wejść na chwilę —  wyjaśniłam, wsadzając głowę przez jego okno. — Niech pan zaczeka.

— To cię będzie kosztować jak za czekanie.

— W porządku.

Rzuciłam się na drugą stronę jezdni, ciekawa, jak on sobie obliczy ten czas czekania. Wskoczyłam na rampę dla wózków inwalidzkich. Wiedziałam, że jestem już za stara na takie skakanie, ale chciałam sprawdzić, czy jeszcze pamiętam, jak to się robi. Weszłam do biblioteki.

Książki o motylach były na półce „Przyroda”, ale poprzednim razem znalazłam dzieło doktora McComba wśród „Miejscowych pisarzy i pisarek”. Te książki zgromadzono na stole znajdującym się na honorowym miejscu tuż obok półkolistego biurka ze stanowiskiem informacji. Miejscowych pisarzy było wielu; kiedy dwa tygodnie temu robiłam motylowe poszukiwania, przeczytałam masę urywków z ich książek. Doszłam do wniosku, że żaden z tych autorów nie umie pisać — z wyjątkiem doktora McComba (którego pisarskie nazwisko brzmiało: L.W McComb). Opisy najróżniejszych motyli, które widział i badał, były moim zdaniem wręcz poetyckie.

Ponieważ miałam już w domu dziewięć książek z przekroczonym terminem zwrotu, nie chciałam prosić o wypożyczenie tej jeszcze, bo panna Babbit musiałaby sprawdzić moją kartę. Wolałam zrobić odbitki z kilku stronic ilustracji i komentarzy doktora McComba. Zaniosłam książkę do kopiarki, której dzieciom nie wolno używać bez nadzoru. Stała nieco z boku, za regałami. Położyłam stronę tekstem do dołu i wrzuciłam monety.

(Martha Grimes, Stacja Cold Flat Junction)


W bibliotece przywitałam się z panną Babbit i poszłam do działu historii. Szukałam historii Grecji. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego próbowałam w ten sposób dojść rozwiązania tajemnicy, podczas gdy naprawdę powinnam była zbierać dowody Ale jakie dowody można zbierać w historii Mary-Evelyn? (…)

Wyciągałam z półki książkę po książce, ale nie mogłam znaleźć de-X-machiny. Przede wszystkim dlatego, że nie wiedziałam, jak to się pisze. Bardzo nie chciałam prosić o pomoc panny Babbit, bo czytelnik powinien umieć sam wyszukiwać sobie książki, a poza tym — wstydziłam się.

Oparłam się o regał. Mill powiedział, że to była idea grecka, więc pomyślałam, że jeśli oni wykorzystują ją w swoim przedstawieniu, to powinnam szukać w sztukach greckich. Przeszłam do półek z dramatami, gdzie znalazłam antologię sztuk greckich, i przesunęłam palcem po indeksie na literę D. Znowu jednak nie mogłam tego znaleźć, ponieważ nie wiedziałam, jak się pisze, więc wróciłam do początku i zaczęłam szukać wolniej.

To chyba jest to albo musi być to: deus ex machina. No! Nareszcie. W ten sposób napisane wydawało się jeszcze dostojniejsze. Mill z pewnością nie wymawiał tych słów jak należy, chociaż wiedział, co znaczą. tłumaczono to jako: „Bóg z (teatralnej) maszyny” i Mill miał rację, że ta osoba (Bóg) opuszcza się z góry za pomocą jakiegoś urządzenia i doprowadza sprawy do porządku. Ale nie było powiedziane, jak to należy wymawiać. Pewno uważano, że jeśli człowiek jest na tyle mądry, by wiedzieć, co to jest, to powinien wiedzieć, jak się to wymawia. Zaniosłam tom do panny Babbit.

Poprawiła okulary i uśmiechnęła się, patrząc na stronicę. panna Babbit zawsze jest w przemiłym nastroju, nigdy się nie denerwuje ani nie robi z człowieka idioty.

— Wymawia się tak, jak jest napisane: „deus eks machina”.

Uśmiechnęłam się.

Dziękuję pani. — Wiedziałam, że muszę pędzić do taksówki, inaczej Delbert może odjechać. — Czy nie ma pani przypadkiem zdjęcia toru wyścigowego w Hialeah?

(Martha Grimes, Stacja Cold Flat Junction)


Udałam się do Biblioteki Okręgowej im. Abigail Butte; to najbezpieczniejsze miejsce, aby przeczytać coś, czego nie chce się nikomu pokazać. Nikt nie zwraca uwagi na to, co się czyta w bibliotece, bo wszyscy tam coś czytają, choćby tylko gazetę. Zajęłam miejsce przy wolnym stole w głębi i wyciągnęłam teczkę z torby.

Zawierała niewiele stron, tylko trzy, przy czym tekst na pierwszej — czyżby nie mieli wtedy maszyn do pisania? — był tak drobny, że niemal nieczytelny, jakby napisały go niezwykle małe paluszki. Udało mi się rozróżnić kilka wyrazów — Woodruff, Belle Rouen, sala balowa ale tylko dlatego, że wiedziałam coś o sprawie. Zmrużyłam oczy, żeby przyjrzeć się kartce z bliska, następnie zaś wstałam i podeszłam do biurka bibliotekarki. Tej konkretnej nie znałam zazwyczaj mam do czynienia z przeuroczą panną Ruth Babbit — niemniej poprosiłam ją o szkło powiększające.

To niezwykła prośba — zdziwiła się. Po co ci ono? Może ja bym ci to coś przeczytała? — poprawiła okulary, jakby to były czarodziejskie szkiełka.

A to dopiero. Panna Ruth Babbit n i g d y by tego nie zaproponowała; po prostu dałaby mi to, o co prosiłam.

— Nie, dziękuję pani. Znaczy, wystarczy szkło powiększające. Wiem, że panna Babbit ma takie szkło, widziałam, jak go używała.

Ale ta pani najwyraźniej miała wątpliwości, bo ściągnęła usta w zamyśleniu.

— A co ty takiego czytasz?

Nie do wiary, że mogła być aż tak wścibska! Zastanowiłam się przez chwilę.

— To relacja z wyprawy mojego dziadka do Egiptu. zmarł tam bardzo dawno temu. Przedtem pomagał przy wykopkach grobu.

Na jej twarzy wykwitł uśmiech wyższości:

— Chodzi ci o „wykopaliska”?

Coś podobnego. Ja jej mówię o wyprawie do Egiptu, a ona się czepia jednego nieprawidłowego wyrazu. 

— Tak, tak powiedziałam.

— Nie, powiedziałaś „wykopki”.

Teraz ja uśmiechnęłam się z wyższością:

— Nie bardzo wiem, jak to możliwe, bo to przecież niewłaściwe słowo, prawda? Pewnie się pani przesłyszała. Czy mogłabym wreszcie dostać to szkło powiększające? Proszę?

Widziałam, że naprawdę poczuła się dotknięta, że nie przyznałam się do błędu, jednak nie bardzo mogła drążyć dalej tę kwestię, bo wyszłaby na jakąś policję językową. W dodatku za mną ustawiło się już kilka osób. Sięgnęła więc pod biurko, wyjęła duże szkło powiększające i położyła je na blacie.

— Wstrzymujesz kolejkę — rzekła oskarżycielsko.

Zabrałam szkło, podziękowałam jej nieszczerze i wróciłam do stołu. Byłam zdumiona, że przestała się upierać, by obejrzeć, co czytam. Nie mam nic przeciwko cudzej ciekawości sama jestem ciekawa — ale wścibstwa nienawidzę.

(Martha Grimes, Hotel Belle Rouen)


“TRAGEDY TOWN.” Sitting at one of the tables in the Abigail Butte County Library, I set down that title with as heavy a hand as I could, pressing hard with my pencil, thickening up the letters until I nearly tore the paper.

I spent some moments doing this, as I didn’t know what was to follow. Why not? Hadn’t I just shown the last thing I’d written to Mr. Gumbrel a few days ago? What was it with writing? Did there have to be this feeling you were just born ten minutes ago and didn’t even know that pages had writing on them? That you weren’t supposed to write on air with your fingertip the way real babies did?

I put my head in my hands. It wasn’t that I didn’t know what I wanted to write about; there was plenty of it in my head. I just didn’t seem able to begin, despite that.

I heard a car stop suddenly out on the road, its tires screeching as if to avoid running into something. I hoped Ree-Jane was crossing the street.

I slid down in my chair and stared up at the slow-moving ceiling fan on which a couple of flies were riding as if it were a fly merry-goround. Then I forced myself to sit up and look at my page.

TRAGEDY TOWN: There was music. There was moonlight. There was dancing.

I wished I hadn’t already written that so I could write it now.

There was music. There was moonlight.

Maybe I could continue with that line about families that I’d thought I read or heard somewhere. I wrote down: “All families are unhappy.” No. That was too obvious for anyone to bother writing clown. “All families are happy or unhappy.” No. “All families are unhappy, but differently.” That was okay, but somebody had already written it. But if another writer had written this, I couldn’t use it, not because it would be dishonest, but because somebody would probably recognize it and write a letter to the editor.

So I decided to ask Miss Babbit and took the page up to the desk where she was stamping cards.

“Hello, Emma.”

“Hello.” I told her my problem and read her the line.

Miss Babbit looked a little perplexed, then told me to follow her, and we walked into the fiction shelves. She knew, I think, every book in the library, for it took her exactly one minute back there to find the book she wanted. I considered becoming a librarian. You really knew what you were doing if you were one.

The book she was holding was pretty thick; I read the title on the back: Anna K— Her finger was over part of the name. She read: ” ‘All happy families are alike; each unhappy family is unhappy in its own way.’ It’s by Tolstoy.”

I’d heard of him. I think he was one of the Russians. They were all crazy. “I guess that line is pretty famous, isn’t it?”

She nodded. “Of course, you could use it,

Emma. Just put quotes around it.”

I wasn’t about to give him space in my story.

“Thank you, Miss Babbit.”

She returned to the front and I returned to my fate. I plunked down as if the chair were to blame. 

(Martha Grimes, Fadeaway girl, chapter 61)

konstruowanie postaci | 23 października 2023

Za szybą samochodu wieś rozwijała się jak bela zielonego jedwabiu. Stodoły, domy, zagrody dla bydła. Konie, odganiając ogonami muchy, podchodziły do białego ogrodzenia, żeby popatrzeć. Ciekawa byłam, co je w tej taksówce interesuje. Dom mieszkalny stał o wiele dalej, pewno o jakieś pół mili od szosy, przy prostej jak strzelił polnej drodze, wytyczonej z obu stron następnymi pasmami białego ogrodzenia. Za tym ogrodzeniem pasło się jeszcze więcej koni, więc doszłam do wniosku, że to chyba jakaś hodowla. Po chwili znalazła się już z tyłu, za nami, i widziałam ją tylko w mojej głowie (gdzie widzę większość rzeczy).

Ustaliłam, że Henrietta Simple z rodziną mieszkała na takiej właśnie farmie. Szkoda, że powiedziałam klientom jadłodajni Na Wietrznym Szlaku o jej bracie opóźnionym w rozwoju, bo wydawało mi się teraz, że musiałby zakłócić spokój tej sielskiej scenerii. Ale już za późno, za późno pozbyć się brata, chyba żeby go po prostu zabić. Mógłby na przykład wleźć na drzewo, huśtać się na gałęzi i spaść do potoku.

Potem zaczęłam się zastanawiać, czy William Faulkner nie miał podobnych problemów ze swoimi postaciami. Jeśli stworzył jakąś postać, którą potem znielubił, to czy mógł się cofnąć i ją usunąć? Większość ludzi powiedziałaby: „oczywiście”, ale ja miałam wątpliwości. Mogłoby się zdawać, że jeśli pisarz tak czy inaczej zmontował jakąś postać, to powinien móc się cofnąć i ją rozmontować. Ale może to nie jest takie proste; może rzecz jest o wiele bardziej skomplikowana. Kiedy już raz William Faulkner (a to jest niesłychanie potężny pisarz wystarczy popatrzeć, jaki ma wpływ na Dwayne’a i na mnie: wciąż myślę o Lenie, a przecież przeczytałam ledwie kilkanaście stron) — otóż kiedy już raz cię stworzył, to pozostajesz stworzona. Tak, w dalszym ciągu pozostajesz stworzona, a jeśli cię wyrzucą z opowieści, to po prostu wracasz jako ktoś inny. William Faulkner musiał żałować, że stworzył niektóre postacie. Na przykład tego jegomościa Flema. Wstrętny. Ale też sądzę, że próg wstrętu Williama Faulknera był o wiele wyższy niż mój. O tym warto pomyśleć, jak będę miała więcej czasu: że jakaś postać może się odkleić od stronicy i ruszyć w świat (sprawiając głównie kłopoty), póki William Faulkner nie znajdzie dla niej innego miejsca. Nawet imię tej postaci nie może się zmienić, jak już się ludzie do niej przyzwyczają. Imiona są jak skałoczepy i pąkle, tak przyrośnięte do postaci, że trzeba piły czy siekiery, by je odpiłować czy odrąbać.

(Martha Grimes, Stacja Cold Flat Junction) 

koty | 23 października 2023

Obudziłam się w niesamowitej, różowej ciemności, zastanawiając się, gdzie jestem i co to za rwetes rozlega się nad moją głową. Nade mną mieściła się jadalnia i część kuchni, zapewne więc hałasy – jak się zaraz domyśliłam – oznaczały przygotowania do śniadania (miałam nadzieję, że nie do lunchu!).

Półprzytomna otrząsnęłam się ze snu i zobaczyłam, że w jednej dłoni wciąż ściskam zdjęcie, druga zaś spoczywa na książce o Nancy Drew niczym na świętym mszale, jakby mój śpiący umysł przez całą noc poszukiwał tropów. Na drugim końcu stołu spał zwinięty w kłębek hotelowy kot, który w jakiś niepojęty sposób wśliznął się do Różowego Słonia. Już dawno temu uznałam, że koty umieją rozpływać się w powietrzu i znów przybierać właściwy kształt po drugiej stronie ściany. (…) 

Kot za moimi plecami też się obudził i widząc, że stoję w drzwiach Różowego Słonia, wymknął się na dwór. Jak już mówiłam, koty potrafią przenikać do pomieszczeń i z nich wychodzić całkiem samodzielnie, lecz niech no tylko pokaże się człowiek, można się założyć, że będzie musiał przytrzymać kotu drzwi.

(Martha Grimes, Hotel Paradise)

Right then the hotel cat decided to squeeze through the opening in the door that never closed right unless you pushed or pulled. The cat was gray and had a thick coat, so it was hard to tell if he was thin or fat.

He jumped up on the bench without seeming to move a muscle. I could have said he thought himself up to the bench. Cats were like magicians; they could levitate; they could suspend themselves in air; they could hover in silence.

(Martha Grimes, Fadeaway girl)

wegetarianizm | 11 sierpnia 2023

“„Zjedzmy coś” obznajmił Dziadek i rozruszył samochód. „Jesteś głodny?” spytałem gieroju, który znowu był obiekt seksowny dla Sammy Davis Junior, Junior. „Zabierzcie ją ze mnie” – powiedział. „Jesteś głodny?” – przywtórzyłem. „Proszę!” – zabłagał. Zawołałem do niej, a kiedy nie zarespondowała, podarowałem jej fangę w twarz. Sunęła się na swoją stronę siedzenia, bo już wyrozumiała, co to znaczy wydurniać się z niewłaściwym personą, i poczęła rozpłaczać. Czy czułem się okropnie? „Kiszki marsza mi grają” – obznajmił gieroj, unosząc głowę z kolan. „Że co?” „Owszem, jestem głodny”. „Czyli że jesteś głodny”. „Tak”. „To dobrze. Nasz szofer…” „Możesz o nim mówić Dziadek. To mi nie wadzi”. „Co minie Wandzi?” „Wadzi, powiedziałem. Wadzi”. „Co znaczy wadzi?” „Irytuje”. „Co znaczy irytuje?” „Przeszkadza”. „Znam przeszkadza”. „Czyli możesz o nim mówić Dziadek, tyle tylko chciałem powiedzieć”.


Uczyniliśmy się bardzo zajęci gadaniem. Kiedy zwyobracałem się wspak ku Dziadku, zobaczyłem, że znowu egzaminuje Augustynę. Pośród nim a fotografią panoszył się smutek i nic na świecie bardziej mnie nie przestraszało. „Będziemy jeść” – powiedziałem mu. „Dobrze” – odparł, trzymając fotografię tuż blisko przy swojej twarzy. Sammy Davis Junior, Junior rozpłaczała z uporczywością. „Jest jedna sprawa…” – począł gieroj. „Jaka?” „Powinniście wiedzieć…” „Tak?” „Jestem… jak by to powiedzieć…” „Co jesteś?” „Jestem…” „Jesteś bardzo głodny, tak?” „Jestem wegetarianinem”. „Nie wyrozumiam”. „Nie jem mięsa”. „Po czemu nie?” „Po prostu nie jem, i już”. „Jak możesz nie jeść mięsa?” „Po prostu nie jem”. „On nie je mięsa” – powiadomiłem Dziadku. „Właśnie, że je” – odparł. „Właśnie, że jesz” – powiadomiłem gieroju. „Nie. Nie jem”. „Po czemu nie?” – spytałem go powtórnie. „Po prostu nie jem. Nic z mięs” „Wieprzowiny?” „Nie”. „Mięsa?” „Żadnego mięsa” „Stęku?” Nie”. „Kury?” „Nie”. „A cielęcinę jesz?” „O Boże. Cielęciny ani kęsa”. „A kołbasy?” „Kiełbasy też nie”. Przywtórzyłem Dziadku to wszystko, a on sprezentował mi bardzo wadliwą minę. „Co mu jest?” spytał. „Co ci jest?” spytałem gieroju. „Taki już jestem” – odparł. „A hamburger?” „Nie”. „Ozór?” „Co on mówi, że co mu niby jest?” – zaciekawił się Dziadek. „Prosto taki już jest”. „A kołbasę jada?” „Nie”. „Nie je kołbasy!” „Nie. Mówi, że nie je kołbasy”. „Zaprawdę?” „Tak mówi”. „AIe kołbasa…” „Wiem”. „Zaprawdę nie jesz kołbasy?” „Ani plasterka”. „Ani plasterka” – przywtórzyłem Dziadku. Dziadek zamknął oczu i spróbował otoczyć sobie rękami brzuch, ale nie było miejsca z powodu kółka. Wydawał się, jakby cały aż zachorzał po temu, że gieroj nie chce zjeść kołbasy. „No to niech sam wydedukuje, co będzie jadł. Pójdziemy w najpobliższą restaurację”. „Jesteś szmuk” – powiadomiłem gieroju. „Niepoprawnie używasz tego słowa” – odparł. „Właśnie, że poprawnie – zaprostowałem.


„Co znaczy nie je mięsa?” – zadumiała się kelnerka, a Dziadek włożył głowę w ręce. „Co mu jest?” – zagadnęła. „Komu? Temu, co nie je mięsa, temu z głową w rękach czy tej suce, co sobie przeżuwa własny ogon?” „Temu, co nie je mięsa”. „Prosto taki już jest”. Gieroj zaciekawił się, o czym rozmawiamy. „Nie mają tu nic bez mięsa” – objaśniłem. „On nie je mięsa w ogóle nic a nic?” – ponownie zagadnęła mnie kelnerka. „Zwyczajnie taki już jest” – odparłem. „A kołbasę?” „Nie je kołbasy” – objaśnił kelnerkę Dziadek, zwyobracając głową stąd tam. „Może mógłbyś zjeść trochę mięsa – podsugerowałem gieroju – bo oni tu nie posiadają nic bezmięsne”. „A nie mają kartofli czy czegoś w tym rodzaju?” – spytał. „Macie kartofli? – spytałem kelnerki. -Czy czegoś w tym rodzaju?” „Kartofel klient może pozyskać “łącznie z mięsem” – obznajmiła. Przetłumaczyłem to gieroju. „A nie mógłbym dostać po prostu talerza samych kartofli?” „Że co?” „Nie mógłbym dostać dwóch czy trzech kartofli, bez mięsa?” Spytałem kelnerki, a ona na to, że pójdzie do szefa kuchni i go zagadnie. „Zagadnij go, czy je wątrobę” – powiedział Dziadek.


Kelnerka wróciła i obznajmiła: „Kazali powiedzieć, że możemy drogą ustępstwa dać mu dwóch kartofli, ale tak jak zawsze ich się podaje, znaczy się na talerzu z kawałkiem mięsa. Szef kuchni mówi, że to nie ulęga dyskusji. Klient będzie musiał zjeść mięso”. „Dwa kartofli OK?” – spytałem gieroju. „O, wspaniale”. Dziadek i ja obaj zamówiliśmy po stęku wieprzowym i jeszcze jeden dla Sammy Davis Junior, Junior, która już się stowarzyszała z nogą gieroja.


Kiedy zawitało jedzenie, gieroj poprosił, żebym usunął mięso mu z talerza. „Wolałbym go nie dotykać” – powiedział. Weszło mi to na nerwy aż do maksymalności. Jeśli chcesz znać po czemu, otóż po temu, że postrzegałem, że gieroj postrzega, jakoby był za dobry na nasze jedzenie. Wziąłem mięso z jego talerza, bo wiedziałem, że Ojciec byłby spragniony, żebym tak zdziałał, i nie odezwałem ani słowa. „Powiedz mu, że jutro poczniemy bardzo wcześnie z same rano” powiedział Dziadek. „Wcześnie?” „Żeby mieć jak najdłużej dnia na szukanie. W nocy będzie sztywno”. „Jutro poczniemy bardzo wcześnie z same rano” – powiadomiłem gieroju. „To dobrze” – odparł, wierzgając nogą. Byłem ciężko wstrząśnięty, że Dziadek jest spragniony wymarszować wcześnie z same rano. Nie cierpiał nie spoczywać do spóźna. W ogóle nie cierpiał nie spoczywać. Nie cierpiał też Łucka, auta i gieroja, a ostatnio i mnie. Wczesny z samego rana wymarsz miał go wyposażyć w większą porcję jawy z nami wszystkimi wraz. „Daj mi przestudniować te mapy” – zarządził. Poprosiłem gieroja o mapy. Kiedy sięgał do swojego wombata, znowu wierzgnął nogą, więc Sammy Davis Junior, Junior poczęła się stowarzyszać z stołem, a talerze rozjeżdżać po blacie. Jeden z kartofli gieroja zstąpił do podłogi. Kiedy w nią uderzył, nadał dźwięk. PLASK! Poturlał się i znieruchomiał. Dziadek i ja nawzajemno się zegzaminowaliśmy. Nie wiedziałem, co działać. „Stało się coś straszne” – powiedział Dziadek. Gieroj nadal przyglądał się kartoflu na podłodze. Podłoga była brudna, a kartofel był jeden z dwóch kartofli gieroja. „Coś okropne” – cicho wymówił Dziadek i odsunął na bok swój talerz. „Okropne”. Miał rację.


Kelnerka wróciła ku naszemu stołu i przyniosła zamówione cole. „Panowie życzy…” – poczęła, ale nagle uświadczyła na podłodze kartofel i odeszła z błyskawiczaną prędkością. Gieroj dalej wyświadczał kartofel na podłodze. Nie wiem na pewno, ale zwyobrażam sobie, że zwyobrażał sobie, że mógłby go podźwignąć, położyć sobie wspak na talerz i zjeść, albo mógłby też pozostawić go na podłodze, symulować, jakoby cała ta niefortuna nigdy się nie zdarzyła, zjeść swój jedyny kartofel i pozorować zadowolenie, albo jeszcze też mógłby pchnąć go nogą w stronę Sammy Davis Junior, Junior, która była dosyć arystokratka, żeby go nie jeść, kiedy tak się wylegiwał na tej brudnej podłodze, a zarównież mógłby powiedzieć kelnerce o jeszcze jednego, ale wtedy dostałby jeszcze jeden kawałek mięsa dla mnie do usuwania z talerza, bo on sam mięsem się zbrzydza, a także mógłby prosto zjeść ten kawałek mięsa, który już pozawcześniej z talerza mu usunąłem, i prawdę zarzekłszy, nadziewałem się, że tak też właśnie postąpi. Ale on nie zdziałał nic z tych rzeczy. Jeśli chcesz znać, co zdziałał, otóż nie zdziałał nic. Wciąż milczeliśmy i tylko uświadczaliśmy kartofel. Dziadek wbił w niego widelec, podźwignął go z podłogi i położył sobie na talerz. Rozkrajał kartofel na cztery kawałki i jeden dał Sammy Davis, Junior, Junior pode stołem, jeden dał mnie, a jeden gieroju. Ze swojego kawałka odkrajał kawałek i zjadł. Potem spojrzał na mnie. Nie chciałem, ale wiedziałem, że muszę. Powiedzieć, że nie był przepyszny, byłaby emfaza. Potem spojrzeliśmy na gieroja. Gieroj spojrzał na podłogę, a potem na swój talerz. Odkrajał kawałek ze swojego kawałka i na niego też spojrzał. „Witamy w Ukrainie” – powiedział mu Dziadek i dał mi fangę w plecy, co mnie bardzo urajcowało. Potem Dziadek począł się śmiać. „Witamy w Ukrainie” – przetłumaczyłem. I też począłem się śmiać. Następnie począł się śmiać gieroj. Śmialiśmy się bardzo gwałtownie poprzez długi czas. Posiedliśmy uwagę każdego persony w restauracji. Śmialiśmy się z gwałtem, a potem z jeszcze większym gwałtem. Uświadczyłem, że każdy z nas wytwarza w oczach łzy. Dopiero dużo później wyrozumiałem, że każdy śmiał się z inny powód, z swój własny powód, i że żaden ten powód nie miał nic a nic wspólne z kartoflem.”

(Jonathan Safran Foer, Wszystko jest iluminacją)

wątku biblioteki ciąg dalszy | 27 lutego 2023

„Maria o śmierci Pawła dowiedziała się w bibliotece. Właśnie przeglądała nowości, kiedy w ucho wpadły jej strzępy rozmowy toczonej przy półce z romansami.

– Czternaście lat chłopak miał – mówiła starsza kobieta trzymająca w rękach książkę Rodziewiczówny. – Ludzie to teraz zupełnie bez sumienia są, że takie dziecko…

– Podobno po głowie go bił kamieniem – odpowiedziała druga, nieco młodsza. – Matka syna nie poznała, kiedy pokazali jej ciało.

Maria złapała na chybił trafił grubą powieść i podeszła z nią do biurka, za którym urzędował mężczyzna w okrągłych okularach. Zbliżał się do czterdziestki, miał włosy piaskowego koloru z wyraźnymi zakolami i twarz, która odlegle kojarzyła się z twarzą jakiegoś aktora. Zwracał uwagę, bo odkąd Maria pamiętała, w bibliotece pracowały same kobiety.

Podała mu kartę biblioteczną i książkę.

– Lubi pani powieści historyczne? – zapytał, zerkając na tytuł, po czym rzucił jeszcze okiem na kartę. – Pani Mario?

– Tak. – Maria daleka była w tej chwili od myślenia o jakichkolwiek powieściach. – Podobno zginęło jakieś dziecko? Wie pan coś o tym? 

(…)

Maria, odkąd pamiętała, czuła się w bibliotekach dobrze. Lubiła zapach drewna, kurzu i starego papieru, a także tę specyficzną, jakby uroczystą ciszę, która nawet najmłodszych skłaniała do tego, by zniżali głosy. Trochę jak w kościele, tyle że tam było zimno i ponuro, podczas gdy biblioteki zawsze wydawały jej się pełne przyjaznego ciepła. W dzieciństwie i latach nastoletnich uciekała tu, kiedy pokłóciła się z ciotką albo gdy dokuczały jej koleżanki w szkole – świetnie pamiętała wszystkie te miłe dni, które spędziła przy stoliku, przeglądając najnowsze numery “Świata młodych”, “Kina” czy “Przyjaciółki”. Nawet potem, gdy dorosła i wyjechała na studia, często przeciągała chwilę wyboru książki w warszawskiej bibliotece, przechadzała się wzdłuż półek, sunąc palcem po zakurzonych grzbietach, odczytywała tytuły i z sennym zadowoleniem wsłuchiwała się w ciche tykanie zegara. Dzisiaj jednak nawet zapach papieru i cisza nie przynosiły ukojenia.

Zamknęła oczy. Znużenie napływało falami, stopniowo zatapiając jej ciało, pod powiekami wciąż piekły niewypłakane łzy, a w ustach miała metaliczny posmak, jakby ssała starą monetę. (…)

Wczoraj zginęło kolejne dziecko. (…)

– Dobrze się pani czuje? – Z zamyślenia wyrwał ją głos bibliotekarza, który uśmiechał się pokrzepiająco.

Zimowe słońce odbijało się w jego okularach, cisza w bibliotece przygniatała Marię, jakby pochowano ją głęboko pod ciężką zmrożoną ziemią.

Z trudem zdobyła się na to, żeby odpowiedzieć.

– Tak… Nie, nie wiem.

– Mogę w czymś pomóc?

Ściskała w rękach książkę, Czarnego księcia Iris Murdoch. Czy nie pożyczała jej wcześniej? Nie pamiętała. Zresztą wszystko jedno. (…)

– Czy mogłabym… mogłabym zajrzeć do “Głosu” sprzed mniej więcej ośmiu lat?

– Tak, oczywiście. – Bibliotekarz wciąż się do niej uśmiechał, ale nie znajdowała już w tym uśmiechu pokrzepienia. – Proszę za mną. Nazywam się Robert Langier, nawiasem mówiąc. Uznałem, że skoro znam pani imię i nazwisko, możemy oficjalnie się sobie przedstawić.

– Miło mi – mruknęła odruchowo.

– Widzę, że często pani u nas bywa. Lubi pani czytać?

– Tak, oczywiście.

Czego ten człowiek od niej chciał? Prowadzenia niezobowiązującej pogawędki o literaturze było ostatnim, na co Maria miała w tej chwili ochotę.

– Może pozwoli się pani zaprowadzić w jakieś spokojne miejsce, żeby porozmawiać o naszych ulubionych lekturach? – Wciąż wyglądał jak wcielenie uprzejmości, ale było coś w jego oczach, jakaś natarczywość, która sprawiła, że Maria cofnęła się odruchowo.

– Nie, ja… Dziękuję. Nie mam… Nie mam teraz czasu.

– Rozumiem. Myślałem, że przy tym całym zamieszaniu wokół pani osoby przyda się pani towarzystwo kogoś życzliwego, ale skoro woli pani być sama, nie będę się narzucał.”

 (Anna Kańtoch, Łaska)


„Малою я нишпорила всіма можливими міськими бібліотеками, просто щоб відчути безмір людського розуму. Згадуючи себе із роззявленим ротом і допитливим поглядом, я впадаю в жаль і гордість одночасно. Гордість за себе тодішню і жаль за теперішньою.

Місцеві бібліотеки не відзначалися якимись унікальними фондами, були радше бідними, ніж задовільними, але я захоплювалася їхніми колекціями і кожного разу затаювала подих від нетерпіння зробити чергову книжку своєю, всмоктати ії, як шкіра всмоктує накреслену в профілактичних цілях решітку з йоду. Передчуття книжки було таким самим важливим, як і пізніше її прочитання, іноді навіть важливішим.

Я була записана у всі без винятку міські бібліотеки, навіть районні, де крім щоденних газет, кількадесяти засмальцьованих детективів і полички з радянськими енциклопедіями, більше нічого не було. Мені здавалося, що в цих забутих цивілізацією куточках можуть ховатися невідомі дослідникам скарби, якісь загублені давньоруські манускрипти чи дорогоцінні середньовічні інкунабули. Можливо, я була би добрим археологом. Шукаючи, я нічого не знаходила, але ніколи не втрачала надії знайти.

У районних бібліотеках працювали добросердечні жіночки в окулярах із товстою оправою, одягнені в сіре або коричневе, іноді з величезними, бездоганно заплетеними ґулями волосся на потилиці й пухкими родимками на підборідді. Їхня затишна присутність надавала зазвичай крихітним приміщенням майже сімейної атмосфери. Я почувалася тут як удома, особливо коли бібліотекарки — їх було завжди дві — бралися підливати вазони чи розгортали заздалегідь приготовлені пакунки з обідом. Я сиділа просто перед ними в так званому «читальному залі», що складався з двох зсунутих докупи столів, і порпалася в радянських енциклопедіях, наприклад, тоді як бібліотекарки наминали свій обід за невимушеними теревенями із підстаркуватими завсідниками. З пакунків доносився апетитний дух смаженої картоплі, обов’язково з кислим огірочком, чи плову без м’яса, але з томатною пастою, і мені викручувало порожній шлунок від голоду навиворіт.

Пригадую, як одного разу я прийшла до них із завданням від учительки біології написати реферат про око хруща.

Бібліотекарки розгублено перезирнулися: «Око хруща?» — і взялися переривати все, що мали про хрущів, аж до українських народних пісень, але про самі хрущеві очі так нічого й не знайшли. Навіть забули пообідати. Мені досі соромно перед ними, бо насправді я неправильно розчула завдання і мала написати реферат про око КЛІЩА, а не хруща. Вчителька біології натякала, що кліщі якісь дивовижні істоти: під час статевого дозрівання в них виростає додаткова, четверта, пара ніг, а очі рішуче відрізняється від очей всіх інших живих істот — чим саме, я так досі й не дізналася.

(…)

Колись, приміром, я регулярно ходила в музичну і медичну міські бібліотеки, хоч ані з музикою, ані з медициною не мала нічого спільного. Кожної суботи, вже в старшій школі і під час навчання в університеті, я також забігала до бібліотеки іноземних мов — це була моя улюблена, завжди порожня — просто, щоб поблукати між рядами стелажів. Здавалося, ніби я гуляю мініатюрним глобусом або церквою, а всі ці книжки, французькі, італійські, німецькі — ікони із зображеннями чужих богів, їхні священні писання. Моє невігластво не применшувало їхньої божественності. Я вивчала англійську як іноземну, але читати нею так ніколи й не змогла. Попри це я досхочу набирала в бібліотеці англійських книжок (максимально дозволялося шість), наприклад «Джейн Ейр», «Алісу в Країні Чудес», «Доріана Ґрея», мільтонівський «Втрачений рай» з химерними ілюстраціями Доре, англійський переклад індійських Вед і ще якусь із гарною обкладинкою, і тягла все це добро додому. Там книжки лежали увесь наступний тиждень на столі, немов на олтарі, нечитані, я ж тільки з благоговінням гладила їхні палітурки і розглядала картинки, якщо такі були. Наступної суботи вирушала за новою партією:

— Прошу оповідання ОʼГенрі і Честертона. І ще Марка Твена. І «Володар мух» Ґолдінґа.

Молода бібліотекарка, випускниця факультету іноземних мов, порадливо і без тіні єхидства зауважувала, що «Володаря мух» я вже брала двічі у цьому році й один раз у минулому.

— Нічого, — відповідала я не змигнувши оком, — хочу освіжити в пам’яті.”

(Таня Малярчук, Забуття)

koty i ptaki | 18 stycznia 2022

„– Chciałabym, aby Dina była z nami – wzdycha Alicja – przyprowadziłaby nam na pewno Mysz z powrotem, już by tu była.
– Czy mogę się zapytać, kto to jest Dina? – odzywa się Lora z pewną nieśmiałością, bo pamięta dobrze, iż naraziła się Alicji na początku zebrania. Alicja jak najchętniej zaczęła wyjaśniać, gdyż nigdy długo nie chowała uraz.
– Dina?! Ależ to nasza ukochana kotka. Gdybyś ją widziała, jak wspaniale myszy łapie, a ptaki!… Ledwie na którego spojrzy, już go trzyma w zębach.
Taka pochwała Diny wywarła wielkie wrażenie na gromadzie. Niektóre ptaki odfrunęły natychmiast. Stara Sroka strzepnęła pióra starannie, doprowadziła je do porządku i powiedziała:
– Memu gardłu bardzo szkodzi wieczorne powietrze. Po zachodzie słońca powinnam być już w domu.
– O tej porze powinnyście już być w łóżkach – upomniał je drżącym głosem głosem i odleciał, zabierając je ze sobą.
Pod różnymi pozorami i bez podania powodów wszyscy się wynieśli. Alicja znów została sama.
– Nie powinnam była wspominać im o kotach – tłumaczy sobie dziewczynka. – Nikt ich tu jakoś nie lubi. A jednak jestem przekonana, że Dina to najmilsza kotka na świecie…”

(Lewis Carrol, “Alicja w krainie czarów”) 

wątku biblioteki ciąg dalszy |15 czerwca 2020

“Biblioteka była wolnostojącym, wysokim budynkiem. Miała w sobie coś uroczystego i zarazem upiornego: pasowałaby do czołówki filmu grozy, w rodzaju tych brytyjskich, z napisem THAMES na początku (które telewizja nadawała niekiedy w czwartki), zwłaszcza że stała nad samą rzeką. Może chodziło o poszarzały tynk, o wielkie okna, a może o subtelny brak symetrii. Klatka schodowa, do której prowadziły olbrzymie schody, znajdowała się niby na osi gmachu, jak trzeba; ale ryzalit, którego środek powinna była zajmować, był przesunięty w lewo i sugerował, że po jego przeciwnej stronie należałoby oczekiwać jeszcze jednego skrzydła. To właśnie drugie skrzydło biblioteki, nieistniejące, zapowiadało mgliście wszystkie historie, jakie pozostaną niezapisane, tajne czy też THAJNE.

Jarko, wstępując po owych schodach, miał wrażenie, że wkracza do świątyni – i naprawdę był to jakby kościół, tyle że postawiony na sztorc. Kruchtę od góry do dołu wypełniały stopnie, dolna nawa zawierała Wypożyczalnię dla Dorosłych, nawa górna Wypożyczalnię dla Dzieci. Te stopnie ktoś niedawno wypastował: O żeż, jak tu ślisko! – zawołała Mama i kazała Jarkowi trzymać się poręczy, choć to Mama o mało nie wywinęła przed chwilą orła, nie on.

Na piętrze powitała ich świątobliwa cisza; pachniało przesuszonym papierem pakowym, kurzem i pastą do podłogi. Spomiędzy regałów wysunęła się, początkowo nieodróżnialna od nich, starsza pani w grubych okularach. Zaczęła zaraz mówić o upadającym zdrowiu młodzieży, o konieczności przyzwyczajania dziecka do lektury już od małego i dobrze, że pani z nim przyszła, choć on pewnie jeszcze nie czyta zbyt sprawnie. Autor Czerwonego szeryfa słuchał tego wszystkiego z poczuciem wyższości, które pewnie było niegrzeczne, więc żeby się z nim nie zdradzić, poszedł rozejrzeć się wśród dzieł innych pisarzy. Mama tymczasem załatwiała formalności. Na półkach stały osobno podręczniki, literatura poradnikowa, książki popularnonaukowe i encyklopedie, aktualne czasopisma dziecięco-młodzieżowe, literatura dziecięca, literatura przygodoooooooowa (przepraszam, podłogi w Bibliotece były naprawdę śliskie), literatura fantastycznonaukowa, baśnie i legendy, Klub Siedmiu Przygód oraz Lektury Szkolne. Szare grzbiety miały w sobie coś niedotykalnego, jakby naznaczyły je zarazem zmaza i świętość; wabiły setkami historii i równocześnie odstręczały tym, że już tylu czytelników wysysało z nich sekretną treść. W tym przybytku nobliwym i zarazem nieprzyzwoitym, choć teraz podejrzanie pustym, wesoła gazetka ścienna, głosząca radość Wakacji z Książką, wydała się Jarkowi skandalicznym dysonansem, jakby przed ołtarzem ktoś zaczął grać w siatkówkę. Żeby otrząsnąć się z tych dziwacznych odczuć, próbował wyobrazić sobie, że oto detektyw Jerry Willer krąży między półkami, by przydybać mordercę, skrytego za licznymi egzemplarzami Serca Amicisa, ale nie był w stanie! Może nagromadzone tu historie wypychały spomiędzy siebie tę jego, niespisaną i zbędną? Biblioteka była sobą i niczym innym, matecznikiem opowieści, a nie ich tłem. Zabrał z niej trzy książki, które potem, gdy nikt nie widział, obwąchał nieufnie. Ale właśnie w ten sposób ostatecznie popadł w uzależnienie: zapach przywiązał go do świątynnego gmachu nad rzeką, gdzie wracał odtąd regularnie.”


“(…) dobra była jego decyzja w sprawie Biblioteki, którą właśnie był podjął… Postanowił bowiem przepisać się z wypożyczalni dla dzieci do wypożyczalni dla dorosłych. Wreszcie miał do tego prawo.

Różnica okazała się mniejsza, niż się spodziewał. Do dolnej nawy książkowego kościoła wchodziło się po kilku schodkach z ulicy, nie trzeba było wlec się na pierwsze piętro. Poza tym jednak sala była taka sama jak tam, takie same i tak samo rozstawione regały, a wreszcie taka sama starsza pani w okularach, chyba siostra bliźniaczka tamtej z wypożyczalni dziecięcej, zmaterializowała się po jego przyjściu. Obejrzała dokładnie legitymację szkolną, no tak, skoro ma już piętnaście lat, to zasadniczo… Choć z drugiej strony namawiałaby raczej… Istnieją względy formalne, ale ponadto… Jarko już-już chciał warknąć, że nie będzie korzystał z wypożyczalni dla maluchów, ale naraz ogarnęła go melancholia: zdecydowanie należało wybrać się na tę wyprawę kiedy indziej, nie tego dnia, gdy od rana nic się nie udaje. Poczuł się dzieckiem, które próbuje udawać dorosłego, choć tutaj częściej czuł się, nie wiedzieć czemu, dorosłym udającym dziecko, więc zgarnął swoją legitymację z westchnieniem i skierował się do drzwi: Jak nie, to trudno. Słowa te zmieniły sytuację jak magiczne hasło. Zaraz, zaraz – zawołała pani w okularach. Nawet jakby się uśmiechnęła. – Co kolega taki w gorącej wodzie kąpany? Muszę się skonsultować. – Zabrała mu legitymację i zniknęła; kompletna cisza sprawiła, że Jarko nie umiał uwierzyć w rozmowę, prowadzoną w sąsiednim pomieszczeniu niesłyszalnym szeptem, i wyobraził sobie, jak bibliotekarka odczekuje za drzwiami pięć minut, wpatrzona w reprodukcję portretu Stefana Żeromskiego, żeby młodzieńcowi się nie wydawało, że to takie proste. Nim zdążył się zganić, że przecież Dorośli tak nie robią, był już członkiem wypożyczalni, tyle że jako Nieletni miał prawo do jednorazowego wypożyczenia jednego woluminu, a nie trzech.

Ruszył w obchód między półkami, z nagłą paniką uświadamiając sobie, że tu większość nazwisk nic mu nie mówi, tytuły są enigmatyczne, a serie wydawnicze niczego nie sugerują. Choć zamiast szarego papieru, w który obłożone były książki dla dzieci, większość pozycji miało eleganckie obwoluty z przezroczystej folii, po okładkach nie mógł się zorientować, co skrywają w środku. A przy drzwiach czatowała pani, która z pewnością oceni jego dorosłość po wyborze, jakiego dokona… Pomyślał, że przydałaby mu się Mama i zaraz wyzwał się po cichu od idiotów: z Mamą przyjść do wypożyczalni dla dorosłych to byłby już obciach i kompletna mogiła. Już prędzej z Krysią; w tym zaskakująco nieżyczliwym Labiryncie potrzebował jakiejś Ariadny i nagle pomyślał z ulgą o innych czytelnikach, którzy przecież, u licha, korzystali z tego księgozbioru. Z miną lekko znudzoną wrócił więc w pobliże stolika pani w okularach, bo zapamiętał, że tuż koło niej znajduje się półka z napisem OSTATNIO ZWRÓCONE. Zaraz na samym wierzchu leżała tam zielona broszura, na której skrzydełku znalazł informację, że to interesujący debiut, prezentujący awangardowy nurt polskiej powieści. To było to!”

(Jerzy Sosnowski, „Sen sów”)

biblioteka, bibliotekarka, ubytkowanie | 11 stycznia 2020

“Dziś schodzimy w głąb, pod ziemię, do pomieszczenia leżącego głęboko pod stukotem obcasów i młotów pneumatycznych, niżej niż szczury i mityczne aligatory, niżej nawet niż kości Algonkinów i tygrysów szablozębnych – do biura numer 99, małego, białego i dusznego kubiku pod Biblioteką Miejską Empire City. Tu, głębiej niż biegną tory metra, siedzi przy biurku panna Judy Dark, młodsza referentka w dziale katalogowania tomów wycofanych z obiegu. Tak wynika ze stojącej na blacie plakietki. Jest szczupła, blada, ma na sobie zwykły szary kostium, życie ewidentnie ją omija. Dwa razy w tygodniu do jej pokoiku przychodzi mężczyzna o skórze koloru gotowanej gazety i zabiera na wózek książki, którym ona oficjalnie wystawiła akty zgonu. Co jakieś dziesięć minut ściany trzęsą się od grzmotu przejeżdżającej wyżej kolejki podmiejskiej.
Tej konkretnej jesiennej nocy Judy czeka kolejny samotny wieczór. Usmaży sobie sznycel i poczyta przed snem, bez wątpienia coś o magii i romansie. Potem, we śnie, który nawet jej wyda się banalny, panna Dark przywdzieje zbroję i jedwabie i wyruszy na poszukiwanie przygód. Następnego ranka obudzi się samotnie i wszystko powtórzy się od początku.
Biedna Judy Dark! Biedne bibliotekarki całego świata, te dziewczyny skrywające swoją urodę, na zawsze przysłaniające ją okrutnymi okularami w wielkich rogowych oprawkach!” (Michael Chabon, Niesamowite przygody Kavaliera i Claya)

“UBYTKOWANIE

Kobieta w średnim wieku, niespecjalnie zdobna, bez widocznych pretensji w wyglądzie. Stoi przed stołem bibliotekarki. Szuka konkretnych książek i to zdradza – stojącym za nią w kolejce – jej sekret.
Przychodzi mi na myśl, że szuka kryjówki.
Mówi, że chciałaby zajrzeć do ulubionych lektur z dzieciństwa. Przypuszczam, że w nich ma nadzieję się schować. Magia słowa tkwi w tym, że tworzy ono obrazy. Literaturą, pisał Parandowski, rządzi inny czas niż ten, który reguluje życie potoczne, a nawet ten, co przesuwa wskazówki na zegarze historii. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość nie są w literaturze rozgraniczone prostą kolejnością, nie mają w ogóle własnych granic, płyną wspólnym i jednolitym strumieniem. Dlatego kiedy kobieta w średnim wieku pyta o książki z czasu, gdy była panienką, przychodzi mi też na myśl, że chciałaby do nich wskoczyć i wyskoczyć po tamtej stronie. W młodość, która trwa nadal.
Wyciąga z torebki kartkę. Pokazuje konkretne tytuły, ale bibliotekarka nie może ich znaleźć.
– Żadnej książki tych pisarek…? – martwi się kobieta.
Bibliotekarka wreszcie natrafia… na jedną!
– Uratowała ją pani przed wyrokiem – mówi.
– Przed wyrokiem? – dziwimy się wszyscy w kolejce.
– Już mieliśmy zacząć ubytkowanie. Książek, których nikt nie wypożycza, nic nie uratuje. Bibliotekarka bierze książkę do ręki i czule do niej szepcze:
– Widzisz, kochana, uniknęłaś selekcji, jeszcze sobie pożyjesz.
– Selekcji ?
Bibliotekarka patrzy na nas zdumiona.
– Oczywiście. Usuwamy książki, które są bardzo zniszczone, pomazane, z wyrwanymi kartkami, zdezaktualizowane. Ale również mamy obowiązek eliminować książki niepoczytne. Takie, które nie były wypożyczane przez dziesięć lat. A są biblioteki, gdzie wystarczy, że przez pięć lat człowiek książki nie dotknie i już jej los jest przesądzony.
– I co się z nią wtedy dzieje?
– Książki ubytkowane oddajemy na makulaturę – po wyrwaniu stron z pieczątkami biblioteki. Kwitek ze skupu makulatury jest dołączany do protokołu ubytkowania – dowodu na utylizację papieru. Tylko proszę się nie śmiać, takie są przepisy.
Nie śmiejemy się, wręcz przeciwnie.
– A jak z czystym sercem ubytkować książkę, która stoi na półce? – pyta bibliotekarka.
– Serce by mi pękło – mówi kobieta, która przyszła po młodość.
– Tak zwane organy prowadzące oczekują, że każdego roku coś zubytkujemy. Żeby wykazać, że księgozbiór żyje. Coś kupimy, coś wyrzucimy. No ale jak wskazać książkę do ubytku? Najczęściej wybiera się te, które są w kilku egzemplarzach, wtedy organ zadowolony, a serce bibliotekarki całe. Biblioteki najczęściej robią selekcję z bardziej prozaicznej przyczyny – braku miejsca na nowe zakupy. Dawniej takie ubytki wystawiało się na półkę i sprzedawało za tak zwaną złotówkę na ołówek dla bibliotekarki. Nigdy nie użyłam takich argumentów do ubytkowania: „książka nie była czytana”, „książka nie w kanonie”. Wierzę, że każda kiedyś komuś może być potrzebna… Mam z tym problem psychiczny. Nauka wyniesiona z domu, że chleba i książki nie wyrzucamy. Trzeba zaznaczyć, że biblioteka nie może usunąć w danym roku więcej pozycji, niż zakupiła. Aktualnie selekcjonuję te wydane w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, więc z tymi autorkami na liście dobrze pani trafiła.
Bibliotekarka wręcza kobiecie uratowany egzemplarz.
Przychodzi mi na myśl coś banalnie oczywistego: słowa nie są zwierciadłem rzeczywistości. Wyraz „ubytkowanie”! Wymyślony, żeby zakląć fakty w coś innego. Nie „palenie książek”, nie „wyrzucanie”, nie „niszczenie”, tylko „ubytkowanie”. Słowo, które nie ma emocji.
Kobieta siada przy stoliku, przegląda książkę. Nagle chowa ją do torebki, mówi:
– No to mi się udało, do widzenia… – i wychodzi, uśmiechając się do siebie.
Na stole zostawia kartkę.

Ludwika Woźnicka – „Wdowa i lokator”, Iskry, 1972
Ludwika Woźnicka – „Ocalenie”
Ludwika Woźnicka – „Dzieci Europy”
Ludwika Woźnicka – „Czarka”, 1961, 1970
Ludwika Woźnicka – „Było takie lato”, „Niebieska kula”
Zofia Woźnicka – „Było takie lato”
Ludwika Woźnicka – „Czarka i ja”
Zofia Woźnicka – „Londyn i ja”
Zofia Woźnicka – „Krzyk w nocy”, 1970
Ludwika i Zofia Woźnickie, „Dortmundzkie opowieści”, Czytelnik, 1959″
(Mariusz Szczygieł, Nie ma)

dwugłos o szczęściu | 19 października 2014

„Szczęście, powiedziała dziwnym tonem, jakby drwiła z samej siebie, jest jak kot, który wychodzi ci spod łóżka w sypialni, chociaż wiesz dobrze, że nie masz kota.” (Jerzy Sosnowski, Spotkamy się w Honolulu, s. 106-107)

|

„– Ale najgorsze w szczęściu jest chyba jeszcze coś innego. Mianowicie myśl, że się wkrótce skończy. Że siedzimy tak sobie w tej cukierni, opychamy się ciastkami i jesteśmy szczęśliwi, ale to szczęście nie będzie trwało wiecznie. A skoro nie będzie trwało wiecznie, to jest tak, jakby go wcale nie było.” (Marek Bieńczyk, Joanna Concejo, książę w cukierni)