Biblioteka Okręgowa im. Abigail Butte to miejsce jeszcze bardziej niezbędne mi do szczęścia niż drugstore Soudera, choć nie mam pojęcia, kim była Abigail Butte ani dlaczego biblioteka nosi jej imię.
Nie chodzi o to, że jestem molem książkowym, ani nawet o to, że dużo czytam; owszem, czytam, ale nie jestem „oczytana” (czego dowodzi mój brak wiedzy na niemal każdy temat). Po prostu lubię biblioteczną ciszę, to, że ludzie mówią tu szeptem, jak przy chorym lub umierającym. Dlaczego podoba mi się taki nastrój, nie mam pojęcia.
Z wyjątkiem działu dziecięcego w oddzielnej sali, wszystko inne mieści się w jednym wielkim pomieszczeniu – kontuar, przy którym kierowniczka biblioteki wypożycza książki, kilka stołów, gdzie można usiąść i poczytać, fotele dostawione w tym samym celu oraz, oczywiście, regały. Uwielbiam przechadzać się między półkami – czuję się wówczas pogrzebana, ukryta, niewidzialna, niedająca się odszukać.
Najpierw udałam się do działu z ogrodnictwem, ale zaraz zdałam sobie sprawę, że to za ogólne. Oczywiście, mogłam Poprosić o pomoc bibliotekarkę, pannę Babbit, która wcale się nie zmienia przez te wszystkie lata, odkąd ją obserwuję (choć prawdę mówiąc, tych lat na obserwację miałam zaledwie siedem albo osiem), ale to ostateczność. Skoro biblioteki są wypchane po brzegi encyklopediami, słownikami, katalogami, skoro dysponują tysiącami sposobów sprawdzania różnych rzeczy i tysiącami książek do tego przeznaczonych, pytanie o cokolwiek to moim zdaniem kapitulacja.
Odszukałam w katalogu rzeczowym hasło “motyle”, po czym wróciłam do regałów i wydobyłam kilka pozycji.
(Martha Grimes, Hotel Paradise)
Choćbym nie wiem jak chciała wierzyć, że ta historia zgrabnie się domyka, to chyba jednak nic z tego. Odwracam stronę, a tam jest następna historia; kolejna strona, kolejna historia. Wodzę palcami po literach książki o Nancy Drew i wyobrażam sobie, jak bym się czuła, będąc ślepą i czytając pismo Braille’a. Jak by to było, gdybym naprawdę w y c z u w a ł a słowa. To właśnie najbardziej mnie pociąga w Bibliotece Okręgowej im. Abigail Butte – pociecha, którą dają słowa.
(Martha Grimes, Hotel Paradise)
Potrzeba mi teraz było ciszy i spokoju. Wybrałam Okręgową Bibliotekę imienia Abigail Butte. Zawsze się tam dobrze czuję, a bibliotekarka, panna Babbit, nigdy mnie nie odsyła do czytelni dla dzieci. Jest dostatecznie bystra, by rozumieć, że jeśli chcę być w głównej czytelni, to moja sprawa. Pewno tak ją cieszy widok kogoś w moim wieku, kto przychodzi z własnej woli, że chciałaby tę osobę zachęcić do robienia tego w przyszłości.
No i oczywiście jest ta cisza, przerywana tylko szmerem przewracanych stronic gazet i tygodników, delikatne stuknięcia książki o książkę, zasuwanie szuflad katalogowych czy przyciszone głosy osób przy kontuarze.
Zawsze zaczynam od szperania na półkach i niemal znam na pamięć numery działów wypisane na kartonikach przy końcu każdej z nich. Tym razem poszłam do działu podróżniczego, szukając jakiegoś miejsca jak najdalej stąd. Znalazłam grubą książkę o Chinach i Japonii, głównie z fotografiami. Już chyba nie mogłabym się znaleźć dalej od Spirit Lake i La Porte, więc zataszczyłam ją na jeden ze stołów w czytelni.
Oparłam głowę na jednej ręce, a drugą przewracałam kartki, oglądając leniwie fotografie Fudżi-jamy. Ze zdziwieniem zobaczyłam w rozdziale o Tokio, ile to miasto ma neonów i jaki ruch uliczny. Wle ruchu i świateł. Zawsze sobie wyobrażałam Japonię (jeśli ją sobie kiedykolwiek obrażałam, czyli niemal nigdy) jako ospały kraj, gdzie chłopi grzęzną w ziemi głęboko po kolana na mokrych poletkach ryżowych albo ciągną riksze. A może to chodziło o Chiny? Przerzuciłam się na Chiny i tam zobaczyłam zdjęcia poletek ryżowych, na których pracowały kobiety w podwiązanych spódnicach i ogromnych słomianych kapeluszach w kształcie talerzy, całkowicie zasłaniających im twarze. (…)
Kiedy miałam już dość oglądania książki, wstałam i przeszłam do działu prasy. Podobał mi się sposób, w jaki biblioteka podaje czytelnikowi gazetę każdy egzemplarz przytwierdzony jest do długiego kija. Tak samo podaje się czytelnikowi gazety we Francji czy Niemczech. Wiem, bo widziałam w książkach zdjęcia osób siedzących w kawiarnianych ogródkach Paryża czy Berlina i czytających gazety na kijach. Dawało to naszej bibliotece miły posmak światowości. Człowiek się czuje, jakby siedział w jakiejś paryskiej kawiarence, przy stoliku, w słońcu, w ciemnych okularach i bardzo kosztownej sukience, trzymając może na smyczy malutkiego pieska, który leży spokojnie pod stolikiem. Naokoło kręcą się bezszelestnie kelnerzy, równie sprawni i zręczni jak Vera.
(Martha Grimes, Stacja Cold Flat Junction)
Mimo nas przesunął się pewny siebie First National Bank. Banki zawsze wydają mi się ogromnie zadufane w sobie. Potem podjechaliśmy do rogu, przy którym wznosiła się Okręgowa Biblioteka imienia Abigail Butte, i kiedy się pokazała, wrzasnęłam na Delberta, żeby stanął.
Delbert zareagował, jakby dostał ataku serca, a ja miałam nadzieję, że zdąży dojechać do krawężnika, nim padnie.
— Muszę tu wejść na chwilę — wyjaśniłam, wsadzając głowę przez jego okno. — Niech pan zaczeka.
— To cię będzie kosztować jak za czekanie.
— W porządku.
Rzuciłam się na drugą stronę jezdni, ciekawa, jak on sobie obliczy ten czas czekania. Wskoczyłam na rampę dla wózków inwalidzkich. Wiedziałam, że jestem już za stara na takie skakanie, ale chciałam sprawdzić, czy jeszcze pamiętam, jak to się robi. Weszłam do biblioteki.
Książki o motylach były na półce „Przyroda”, ale poprzednim razem znalazłam dzieło doktora McComba wśród „Miejscowych pisarzy i pisarek”. Te książki zgromadzono na stole znajdującym się na honorowym miejscu tuż obok półkolistego biurka ze stanowiskiem informacji. Miejscowych pisarzy było wielu; kiedy dwa tygodnie temu robiłam motylowe poszukiwania, przeczytałam masę urywków z ich książek. Doszłam do wniosku, że żaden z tych autorów nie umie pisać — z wyjątkiem doktora McComba (którego pisarskie nazwisko brzmiało: L.W McComb). Opisy najróżniejszych motyli, które widział i badał, były moim zdaniem wręcz poetyckie.
Ponieważ miałam już w domu dziewięć książek z przekroczonym terminem zwrotu, nie chciałam prosić o wypożyczenie tej jeszcze, bo panna Babbit musiałaby sprawdzić moją kartę. Wolałam zrobić odbitki z kilku stronic ilustracji i komentarzy doktora McComba. Zaniosłam książkę do kopiarki, której dzieciom nie wolno używać bez nadzoru. Stała nieco z boku, za regałami. Położyłam stronę tekstem do dołu i wrzuciłam monety.
(Martha Grimes, Stacja Cold Flat Junction)
W bibliotece przywitałam się z panną Babbit i poszłam do działu historii. Szukałam historii Grecji. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego próbowałam w ten sposób dojść rozwiązania tajemnicy, podczas gdy naprawdę powinnam była zbierać dowody Ale jakie dowody można zbierać w historii Mary-Evelyn? (…)
Wyciągałam z półki książkę po książce, ale nie mogłam znaleźć de-X-machiny. Przede wszystkim dlatego, że nie wiedziałam, jak to się pisze. Bardzo nie chciałam prosić o pomoc panny Babbit, bo czytelnik powinien umieć sam wyszukiwać sobie książki, a poza tym — wstydziłam się.
Oparłam się o regał. Mill powiedział, że to była idea grecka, więc pomyślałam, że jeśli oni wykorzystują ją w swoim przedstawieniu, to powinnam szukać w sztukach greckich. Przeszłam do półek z dramatami, gdzie znalazłam antologię sztuk greckich, i przesunęłam palcem po indeksie na literę D. Znowu jednak nie mogłam tego znaleźć, ponieważ nie wiedziałam, jak się pisze, więc wróciłam do początku i zaczęłam szukać wolniej.
To chyba jest to albo musi być to: deus ex machina. No! Nareszcie. W ten sposób napisane wydawało się jeszcze dostojniejsze. Mill z pewnością nie wymawiał tych słów jak należy, chociaż wiedział, co znaczą. tłumaczono to jako: „Bóg z (teatralnej) maszyny” i Mill miał rację, że ta osoba (Bóg) opuszcza się z góry za pomocą jakiegoś urządzenia i doprowadza sprawy do porządku. Ale nie było powiedziane, jak to należy wymawiać. Pewno uważano, że jeśli człowiek jest na tyle mądry, by wiedzieć, co to jest, to powinien wiedzieć, jak się to wymawia. Zaniosłam tom do panny Babbit.
Poprawiła okulary i uśmiechnęła się, patrząc na stronicę. panna Babbit zawsze jest w przemiłym nastroju, nigdy się nie denerwuje ani nie robi z człowieka idioty.
— Wymawia się tak, jak jest napisane: „deus eks machina”.
Uśmiechnęłam się.
Dziękuję pani. — Wiedziałam, że muszę pędzić do taksówki, inaczej Delbert może odjechać. — Czy nie ma pani przypadkiem zdjęcia toru wyścigowego w Hialeah?
(Martha Grimes, Stacja Cold Flat Junction)
Udałam się do Biblioteki Okręgowej im. Abigail Butte; to najbezpieczniejsze miejsce, aby przeczytać coś, czego nie chce się nikomu pokazać. Nikt nie zwraca uwagi na to, co się czyta w bibliotece, bo wszyscy tam coś czytają, choćby tylko gazetę. Zajęłam miejsce przy wolnym stole w głębi i wyciągnęłam teczkę z torby.
Zawierała niewiele stron, tylko trzy, przy czym tekst na pierwszej — czyżby nie mieli wtedy maszyn do pisania? — był tak drobny, że niemal nieczytelny, jakby napisały go niezwykle małe paluszki. Udało mi się rozróżnić kilka wyrazów — Woodruff, Belle Rouen, sala balowa ale tylko dlatego, że wiedziałam coś o sprawie. Zmrużyłam oczy, żeby przyjrzeć się kartce z bliska, następnie zaś wstałam i podeszłam do biurka bibliotekarki. Tej konkretnej nie znałam zazwyczaj mam do czynienia z przeuroczą panną Ruth Babbit — niemniej poprosiłam ją o szkło powiększające.
To niezwykła prośba — zdziwiła się. Po co ci ono? Może ja bym ci to coś przeczytała? — poprawiła okulary, jakby to były czarodziejskie szkiełka.
A to dopiero. Panna Ruth Babbit n i g d y by tego nie zaproponowała; po prostu dałaby mi to, o co prosiłam.
— Nie, dziękuję pani. Znaczy, wystarczy szkło powiększające. Wiem, że panna Babbit ma takie szkło, widziałam, jak go używała.
Ale ta pani najwyraźniej miała wątpliwości, bo ściągnęła usta w zamyśleniu.
— A co ty takiego czytasz?
Nie do wiary, że mogła być aż tak wścibska! Zastanowiłam się przez chwilę.
— To relacja z wyprawy mojego dziadka do Egiptu. zmarł tam bardzo dawno temu. Przedtem pomagał przy wykopkach grobu.
Na jej twarzy wykwitł uśmiech wyższości:
— Chodzi ci o „wykopaliska”?
Coś podobnego. Ja jej mówię o wyprawie do Egiptu, a ona się czepia jednego nieprawidłowego wyrazu.
— Tak, tak powiedziałam.
— Nie, powiedziałaś „wykopki”.
Teraz ja uśmiechnęłam się z wyższością:
— Nie bardzo wiem, jak to możliwe, bo to przecież niewłaściwe słowo, prawda? Pewnie się pani przesłyszała. Czy mogłabym wreszcie dostać to szkło powiększające? Proszę?
Widziałam, że naprawdę poczuła się dotknięta, że nie przyznałam się do błędu, jednak nie bardzo mogła drążyć dalej tę kwestię, bo wyszłaby na jakąś policję językową. W dodatku za mną ustawiło się już kilka osób. Sięgnęła więc pod biurko, wyjęła duże szkło powiększające i położyła je na blacie.
— Wstrzymujesz kolejkę — rzekła oskarżycielsko.
Zabrałam szkło, podziękowałam jej nieszczerze i wróciłam do stołu. Byłam zdumiona, że przestała się upierać, by obejrzeć, co czytam. Nie mam nic przeciwko cudzej ciekawości sama jestem ciekawa — ale wścibstwa nienawidzę.
(Martha Grimes, Hotel Belle Rouen)
“TRAGEDY TOWN.” Sitting at one of the tables in the Abigail Butte County Library, I set down that title with as heavy a hand as I could, pressing hard with my pencil, thickening up the letters until I nearly tore the paper.
I spent some moments doing this, as I didn’t know what was to follow. Why not? Hadn’t I just shown the last thing I’d written to Mr. Gumbrel a few days ago? What was it with writing? Did there have to be this feeling you were just born ten minutes ago and didn’t even know that pages had writing on them? That you weren’t supposed to write on air with your fingertip the way real babies did?
I put my head in my hands. It wasn’t that I didn’t know what I wanted to write about; there was plenty of it in my head. I just didn’t seem able to begin, despite that.
I heard a car stop suddenly out on the road, its tires screeching as if to avoid running into something. I hoped Ree-Jane was crossing the street.
I slid down in my chair and stared up at the slow-moving ceiling fan on which a couple of flies were riding as if it were a fly merry-goround. Then I forced myself to sit up and look at my page.
TRAGEDY TOWN: There was music. There was moonlight. There was dancing.
I wished I hadn’t already written that so I could write it now.
There was music. There was moonlight.
Maybe I could continue with that line about families that I’d thought I read or heard somewhere. I wrote down: “All families are unhappy.” No. That was too obvious for anyone to bother writing clown. “All families are happy or unhappy.” No. “All families are unhappy, but differently.” That was okay, but somebody had already written it. But if another writer had written this, I couldn’t use it, not because it would be dishonest, but because somebody would probably recognize it and write a letter to the editor.
So I decided to ask Miss Babbit and took the page up to the desk where she was stamping cards.
“Hello, Emma.”
“Hello.” I told her my problem and read her the line.
Miss Babbit looked a little perplexed, then told me to follow her, and we walked into the fiction shelves. She knew, I think, every book in the library, for it took her exactly one minute back there to find the book she wanted. I considered becoming a librarian. You really knew what you were doing if you were one.
The book she was holding was pretty thick; I read the title on the back: Anna K— Her finger was over part of the name. She read: ” ‘All happy families are alike; each unhappy family is unhappy in its own way.’ It’s by Tolstoy.”
I’d heard of him. I think he was one of the Russians. They were all crazy. “I guess that line is pretty famous, isn’t it?”
She nodded. “Of course, you could use it,
Emma. Just put quotes around it.”
I wasn’t about to give him space in my story.
“Thank you, Miss Babbit.”
She returned to the front and I returned to my fate. I plunked down as if the chair were to blame.
(Martha Grimes, Fadeaway girl, chapter 61)